Kinga Choszcz
(1973-2006)
Życie tu i teraz, najlepiej jak się
tylko da, bez wieszania poprzeczki zbyt wysoko, jest życiem szczęśliwego
człowieka.
Kinga Choszcz
“Ciężko znaleźć stopowiczów w dzisiejszych czasach, szczególnie dobrych”. Jeśli
mówi ci to ktoś, kto właśnie podrzucił cię łodzią 2000 km z Chicago nad Zatokę
Meksykańską, to znaczy, że nie rzuca słów na wiatr. Niewielu doświadczyło
takiego uznania. A Kinga tak. Na szacunek i podziw zasłużyła sobie jednak nie
tylko tym, że potrafiła tanio i skutecznie podróżować. Ona się nie bała. Ale nie
tak po prostu, że nie odczuwała strachu. Kinga nie bała się marzyć i nie bała
się pozwolić marzeniom, by się spełniały. Mało kto ma tyle odwagi.
Kiedy Kinga miała zaledwie roczek, rodzice zabrali ją w objazd autostopem po
Polsce. Pasję podróżowania niemal dosłownie wyssała więc z mlekiem matki. Gdy
dorosła, nie mogła usiedzieć w rodzinnym Gdańsku. Zabrała się za poznawanie
kraju i Europy. Jeździła, ale wciąż było jej mało. Marzyła o czymś więcej.
Ulubionym środkiem lokomocji Kingi, nauczycielki angielskiego i weganki, stał
się rower. Została polską koordynatorką Wielkiego Milenijnego Rowerowego Rajdu
Pokoju, który wystartował 6 sierpnia 1998 roku, w rocznicę zrzucenia bomby
atomowej na Hiroszimę. Miała wziąć w nim udział i wyruszyć rowerem w podróż
dookoła świata. Ale prowadził ją los.
Prowadził ich los. Na kilka miesięcy przed
startem Rajdu poznała “Chopina”, Radosława Siudę. On, wegetarianin i elektryk,
szykował się właśnie do rozpoczęcia swojej samotnej pieszej wędrówki. Obojgu nic
z własnych planów nie wyszło. Wyruszyli razem. W świat. Autostopem. Nie mieli
już planu, tylko chęć podróżowania i odwagę, by realizować marzenia. “Im mniej
planów, tym bardziej interesująco”.
Za zaoszczędzone pieniądze kupili bilety do Nowego Jorku. Na lotnisku
Kennedy’ego wylądowali 7 października 1998 roku. Do Polski Kinga wróciła 5
września 2003 roku. Trudno byłoby wymienić wszystkie środki transportu, jakimi
przez te pięć lat się przemieszczali: samochody osobowe, ogromne trucki, łodzie,
jacht, pociągi, rower, samolot (nie tylko loty rejsowe, jak z Santiago de Chile
do Auckland w Nowej Zelandii, także łapane “na stopa”, a nawet samodzielnie
sterowane, jak ten na Alasce), lotnia. Coś jeszcze? Na pewno. Ale nie chodziło
przecież o ilość.
W swoim dzienniku z podróży Kinga napisała: “Czas jak zwykle pędzi do przodu,
chociaż gdy się podróżuje, to jakoś inaczej. Nie odmierza się czasu od weekendu
do weekendu, czy do końca semestru, albo do świąt. Tu każdy dzień jest wolny,
każdy dzień jest świętem, każdy jest inny”. Ruszając w drogę Kinga i Chopin nie
mieli wytyczonej trasy, “grali ze słuchu” dając się ponieść wiatrowi,
zasłyszanej opowieści czy wskazówkom sympatycznego kierowcy, który ich podwiózł.
Ich celem nie było konkretne miejsce, ale podróż, w postaci najczystszej z
możliwych.
Rano nie wiedzieli, gdzie będą wieczorem, gdzie będą spali, co się wydarzy. Byli
otwarci na świat i to, co przyniesie im los. Nocowali pod gołym niebie, w
niewielkim namiocie, w gościnie u poznanych w podróży dobrych ludzi czy u hostów
organizacji Servas, zawsze chętnie goszczących podróżników pod swoim dachem. Ich
przewodnikami nie były książki, ale spotkani po drodze ludzie. Z Nowego Jorku
pojechali nad Wodospady Niagara, potem dalej przez Kanadę, gdzie łapali “stopa”
przy dwudziestostopniowym mrozie, na Alaskę i do Kalifornii. Tu zatrzymali się
na kilka miesięcy, by zarobić na dalszą wędrówkę – pieniądze zaoszczędzone w
Polsce nie mogły wystarczyć na zbyt długo. Kinga pracowała w kawiarni, Chopin
przed komputerem – w ciągu całej swojej podróży obalali mit, że podróżować mogą
tylko ludzie bogaci. Oni tacy nie byli, a jednak – dało się. Nie wydawali zwykle
więcej niż 5 USD na dobę, pracowali nie tylko w Kalifornii, ale też na Nowej
Zelandii przy zbiorze Kiwi czy na Tajwanie, ucząc przedszkolaków angielskiego.
Dało się.
Z zachodniego wybrzeża ruszyli w głąb kontynentu amerykańskiego, spłynęli
“rzekostopem” znad Wielkich Jezior do Nowego Orleanu, potem ruszyli na Florydę i
znowu na zachód – przez Teksas, Arizonę, Nowy Meksyk i jeszcze raz Kalifornię do
Meksyku. A dalej były już Belize, Gwatemala, Salwador, Honduras, Nikaragua,
Kostaryka i Panama. Potem na statku przemytników do Kolumbii i znowu: Wenezuela,
Brazylia, Paragwaj, Boliwia, Peru, Ekwador, znowu Peru, Chile, Argentyna,
Urugwaj, a w końcu lot z Santiago na Nową Zelandię. Niestety, nie udało się
złapać “stopa”, ani znaleźć zatrudnienia na statku płynącym na Antarktydę.
Z Nowej Zelandii “jachtostop” do Vanuatu, a potem do Australii i długa włóczęga
po tym wielkim, choć najmniejszym z kontynentów. Kolejne niezaplanowane etapy to
Brunei, Tajwan, Okinawa, Japonia, Sachalin (pijany kapitan w geście słowiańskiej
gościnności lekką ręką odstąpił im swoją kajutę), Rosja, Chiny, Wietnam,
Kambodża, Tajlandia, Malezja, Singapur, Laos, Tybet, Nepal, Indie, Pakistan,
Kirgistan, Uzbekistan, Turkmenistan, Azerbejdżan, Gruzja, Ukraina i... zbliżała
się jesień 2003 roku.
Długa wyliczanka. Ale ma tylko kronikarski sens, bo im nie chodziło przecież o
zaliczanie kolejnych krajów - nie po to się podróżuje, jeśli robi się to
naprawdę, tak jak Kinga i Chopin.
W Azji kilkakrotnie się rozdzielili. Chopin medytował w buddyjskim klasztorze,
gdy ona łapała “stopa” na bezdrożach Laosu, on dłużej zabawił w Indiach, gdy
Kinga ruszyła do Uzbekistanu, by tam spotkać się po kilku latach ze swoją mamą.
Mieli znowu połączyć swoje siły i ruszać dalej, ale Chopin ciężko zachorował w
Pakistanie i musiał wracać do Polski. Kinga dokończyła podróż za nich oboje. 5
września 2003 roku przekroczyła granicę ukraińsko-polską: “Wysiadam więc na
polskiej ziemi i pierwsza osoba, z którą tu rozmawiam, to... autostopowicz,
który też czeka na tej samej trasie. Klasyczny, młody podróżnik, z kapeluszem i
gitarą. Rozmawiamy chwilę, pytam jak się stopuje, a on mówi:
- Nie zgadniesz skąd właśnie wracam. Z Hiszpanii!
- A ty nie zgadniesz skąd ja właśnie wracam... - odpowiadam.”
Po ceremonii - Kolosy 2003
Gdynia, marzec 2004
fot. A. Larisz
Po pięciu latach wspaniałej podróży Kinga nie miała wcale dosyć. Dwa dni po
powrocie napisała w swoim dzienniku: “Wiem, że dla mnie to jeszcze nie koniec
podróży. Został jeszcze jeden, ostatni, olbrzymi, być może najtrudniejszy
kontynent - Afryka. Tyle wiem. Nie wiem jeszcze natomiast, kiedy dokładnie, jak,
oraz najważniejsze - czy razem, czy sama... Ale... wszystko w swoim czasie”.
I w końcu ten czas nadszedł. W ciągu dwóch lat wraz z Chopinem napisała polską i
angielską wersję książki “Prowadził nas los”, podróżowała trochę po Europie i
myślała o Afryce. Jesienią 2005 roku nie mogła już dłużej czekać. Ruszyła tym
razem sama, Chopin znalazł swoje miejsce w Centrum Buddyjskim. Pomógł jej
przygotować się do podróży, spędził z nią jej ostatnie dni w Polsce i odwiózł na
drogę, gdzie złapała swojego kolejnego “stopa”.
Kinga znowu nie planowała, jechała przed siebie, najpierw przez Europę, by
wreszcie znaleźć się w Afryce. Maroko, Mauretania, Mali, Burkina Faso, Niger,
znowu Mali, Gambia, Senegal, Gwinea Bissau, Gwinea, Sierra Leone, Liberia,
Wybrzeże Kości Słoniowej. Kolejne zatrzymane pojazdy, kolejne przejechane
kilometry, kolejna podróż. Tym razem ostatnia.
Będąc w Afryce Kinga dużo czasu spędzała z dziećmi. Organizowała dla nich
warsztaty i konkursy rysowania. W Wybrzeżu Kości Słoniowej udało jej się
uratować 11-letnią dziewczynkę, ofiarę handlu dziećmi do pracy na plantacjach.
Zabrała ją do jej rodzinnego kraju, Ghany. Pomagała innym, jednak jej nikt nie
był w stanie pomóc, gdy zapadła na wyjątkowo ciężką odmianę malarii – malarię
mózgową. Pomimo dobrej opieki szpitalnej i okazanej przez wielu ludzi wsparcia,
choroba okazała się dla niej zabójcza.
9 czerwca 2006 roku Kinga zmarła w szpitalu w stolicy Ghany, Akrze. Na stronie
http://www.kingafreespirit.pl/kingapl/, na której znajduje się
relacja z wędrówki Kingi po Afryce, jej rodzice napisali:
“To było w Akrze, w Ghanie, po krótkiej, ale ciężkiej w przebiegu chorobie,
malarii mózgowej, 9 czerwca 2006 roku Kinga udała się w swoją kolejną, tym razem
niekończącą się podróż. Chopin, jej przyjaciel i partner w ich wcześniejszych
wędrówkach, do ostatniej chwili trwał przy niej. W duchu i modlitwie wspierało
ją i nas wielu przyjaciół i tysiące osób, które od dawna śledziły jej losy.
Słowa nie są w stanie opisać tego, co czujemy w związku ze śmiercią Kingi. Dla
wielu z nas była inspiracją. Często mówiła o swych marzeniach i miała
niesamowitą moc ich spełniania. Kinga znowu podróżuje... I choć trudno w to
uwierzyć, znowu jest przed nami. Można powiedzieć, że jak zwykle. Do wielu
miejsc, w których już była, pewnie wielu z nas nigdy nie dotrze. Z całą jednak
pewnością tam gdzie teraz wędruje, my dotrzemy prędzej czy później. Dla nas
rodziców to wielka pociecha, bo wiemy, że spotkamy kochaną osobę. I nie martwi
nas zamiana ról, że będziemy prowadzeni przez córkę. Już teraz jest o milion lat
świetlnych bardziej doświadczona od nas wszystkich.
Wiemy, że czeka na nas po drugiej stronie i szykuje atrakcyjne trasy. Teraz
będzie się z nami komunikować poprzez tysiące małych rzeczy, które będą świecić
wspomnieniami o niej. Gdy spojrzymy w niebo i zobaczymy poruszającą się gwiazdkę
to może być ona, może zmienia kolejnego stopa...
Rodzice
Choć trudno w to uwierzyć, Kinga odeszła.
Ludzie żyją jednak tak długo, jak pamięć o nich. O to, że zostanie zapomniana,
gdziekolwiek teraz jest, Kinga nie musi się martwić.
Piotr Tomza
fot. archiwa MART i Fundacji
FREESPIRIT